Uparci jak Osioł, czyli relacja w tamtą stronę część 2

Materiały w postaci wpisów są dopełnieniem naszej relacji na YouTube, gdzie nie zawsze udało się wszystko powiedzieć, przekazać.

Dzień 4 – jeziora Plitwickie i pół Chorwacji

Dnia poprzedniego nie udało nam się zwiedzić wyjątkowych jezior Plitwickich, więc z samego rana, tuż po śniadaniu udaliśmy się w 2km podróż do wejścia numer 2.
Pobranie biletu parkingowego, znalezienie zacienionego miejsca dla SAABiny i można już było stanąć w 20 minutowej kolejce po bilety.

Koszt wejścia to 180 kun za osobę dorosłą i jest to bilet całodniowy, uprawniający do transportu łodziami po największym jeziorze Proskańskim, a także kolejkami drogowymi wokół parku.
Po przeliczeniu to koszt około 200zł za wejście dla dwóch osób, do tego należy jeszcze doliczyć parking.
W Parku Jezior Plitwickich byliśmy dość wcześnie, uniknęliśmy na szczęście dużych kolejek i tłumów na ścieżkach, bo gdy opuszczaliśmy teren około godziny 12 ludzi było już dużo więcej i nie było mowy o spokojnym zwiedzaniu, a raczej o płynięciu z tłumem.

Zwiedzanie jezior można podzielić na trzy trasy – godzinną, trzygodzinną i całodniową. Niestety płatność kartą na terenie jezior odbywa się jedynie w kasach i o zakupie czegoś do jedzenia za pomocą “plastiku” jest niemożliwe, nie udało nam się również zapłacić za zakupy w Euro, więc jeśli chcielibyście wybrać się na dłuższą trasę zwiedzania, warto zaopatrzyć się wcześniej w drobne przekąski i napoje lub zabrać ze sobą miejscową walutę, czyli kuny chorwackie.
Nasza trasa to intensywne trzy godziny szybkiego marszu, w trakcie którego mogliśmy podziwiać niezliczoną ilość wodospadów, potoków, oczek wodnych oraz jezior z krystalicznie czystą wodą o niesamowitym niebieskim odcieniu.
Wizyta w Parku Jezior Plitwickich jest dość sporym wydatkiem, ale obowiązkowym jeśli chodzi o wizytę w Chorwacji.

Po godzinie 12 ruszyliśmy w dalszą podróż korzystając z uroków chorwackich autostrad i niezliczonej ilości tuneli.

Pomimo obaw o wysokość opłat za przejazd prawie 300 kilometrów chorwackimi autostradami, koszta nie były duże, biorąc pod uwagę ilość pracy jaka została włożona w budowę oraz jakość drogi i zaplecze techniczne w postaci MOPów. W naszym przypadku wyniósł on około 148 kun, czyli po przeliczeniu około 90 zł.
W miejscowości Ston znaleźliśmy spokojne pole namiotowe Papratno. Kemping położony jest w malowniczej zatoce nad Morzem Adriatyckim, ma rozbudowaną infrastrukturę, na miejscu znajduje się bar/restauracja oraz sklep spożywczy. Po sześciogodzinnej podróży marzyliśmy o kąpieli w morzu, więc szybko rozłożyliśmy namiot, podłączyliśmy prąd i poszliśmy sprawdzić jak ciepła woda jest w Morzu Adriatyckim… koniec końców tylko W. zdecydowała się na kąpiel!

Dzień 5 – Z Chorwacji do Czarnogóry

Urlop urlopem, ale kolejne punkty na mapie czekają! Wczesnym rankiem zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy znów w trasę, i znów mieliśmy okazję przejechać przez Bośnię i Hercegowinę… bo ta chciała mieć dostęp do morza… Przejazd przez granicę trwał dosłownie 3 sekundy (pomijając stanie w kolejce) i po machnięciu ręką znudzonego pana celnika gapiącego się w telefon przekroczyliśmy kolejny raz granicę z Bośnią.Trasa przez morską część Bośni I Hercegowiny to 20 minut i ponownie wjechaliśmy na teren Chorwacji, by udać się w kierunku Czarnogóry.

Na naszej trasie stanęła zatoka Kotorska i dwie możliwości jej pokonania.
Promem, bądź na około. My wybraliśmy tę dłuższą drogę, jednak o wiele bardziej malowniczą.

Po przejechaniu prawie 300 kilometrów lokalnymi drogami położonymi tuż przy samym morzu znaleźliśmy się na polu namiotowym MCM w Czarnogórze. Lokalizacja i zaplecze sanitarne, a dodatkowo bardzo kameralna atmosfera i mało ludzi, to największe plusy tego campingu. Tu po raz pierwszy przydała się karta ADAC, którą wykupiliśmy parę miesięcy przed wyjazdem, bo dostaliśmy 5% zniżkę na nocleg. Po 5 dniach w trasie przypominał nam pięciogwiazdkowy hotel! Nasz namiot rozbiliśmy 20 metrów od plaży i wreszcie zamiast deszczu, czy wiatru, usypiał nas szum morza.

Czarnogórska plaża przypominała polskie piaski, a woda nasz rodzimy Bałtyk. Jednak dzięki temu, że na camping dojechaliśmy znowu w godzinach wieczornych, plaża była już wyludniona i mogliśmy spokojnie pospacerować i odpocząć. Nieopodal plaży znajduje się również bardzo dobra restauracja, w której można zjeść zarówno świeże owoce morza, jak i dania z grilla, czy pizze, lub po prostu wypić lampkę wina, czy kufel piwa przy zachodzie słońca.

Korzystając z darmowego Wi-Fi na campingu, przejrzeliśmy cały Internet w tę i z powrotem 🙂 Nadrabialiśmy na przyszłość, bo kolejnego dnia wjeżdżaliśmy już do Albanii. Kraju o którym mówiono, że za granicą kończy się asfalt… nie skończył się, lecz całkowicie nas zaskoczył…

Dzień 6 – Albania w budowie, czyli Durres

To miał być jeden z krótszych odcinków, jakie mieliśmy pokonać.
Nasz nocleg w Czarnogórze był położony około 80 kilometrów od granicy z Albanią, a za granicą mieliśmy do przejechania  już tylko 100km do naszego miejsca noclegu, który zarezerwowaliśmy sobie poprzedniego dnia. Po przekalkulowaniu kosztów noclegów, które ponieśliśmy do tej pory, stwierdziliśmy, że za podobną, lub nawet mniejszą kwotę możemy zarezerwować pokój/studio/apartament przez jeden ze znanych portali. Wszystko zatem zapowiadało, że w Albanii spędzimy trochę czasu, aby lepiej ją poznać…
Niestety na początek naszą podróż wydłużyła trzygodzinna kolejka na granicy Czarnogóry i Albanii w miejscowości Sukobin. Upał nie ustępował, a kolejka malała w żółwim tempie. W. nawet pieszo doszła do granicy sprawdzić, dlaczego tak długo trwa ta przeprawa. Niestety nic szczególnego na granicy się nie działo i samo sprawdzenie dokumentów przez celników ponownie trwało kilka sekund. Skąd ten korek? Nie wiadomo.

Albania w całej naszej wyprawie była dla nas krajem niespodzianką. Do końca nie wiedzieliśmy, czego się spodziewać. Tuż po przekroczeniu granicy Albania przywitała nas (na szczęście) normalnymi drogami, lecz niestety również ogromną ilością osób żebrzących, śmieci, które wylewały się na każdym kroku oraz rozsypującymi się budynkami, w większości takimi, których budowa nigdy się nie zakończyła.

Zostaliśmy też zatrzymani przez lokalna policję. Przynajmniej tak nam się wydawało, ponieważ policjant posługiwał się lizakiem w taki sposób, że nie było wiadomo czy puszcza dalej, czy zatrzymuje. M. zjechał na pobocze i czekaliśmy. Nikt nie podchodził, zapytaliśmy więc grzecznie czy pan czegoś od nas potrzebuje, policjant machnął tylko ręką i puścił nas dalej.

Pokój, który udało nam się znaleźć miał być położony tuż przy samym morzu i prowadziła do niego piaszczysta dość wyjeżdżona droga.
Tu zaczęły się nasze schody. Na pewnym odcinku drogi nie mijaliśmy już żadnego auta, zostaliśmy tylko my, SAABina, piękne widoki i facet wypasający kozy na wzgórzu. Przez telefon dowiedzieliśmy się, że nasze miejsce na nocleg już nie istnieje, ale patrząc na potencjalną lokalizację tej oferty, to możemy stwierdzić, że to miejsce nigdy nie istniało.

To było najdroższe 3 minuty rozmowy, a wyszukiwanie kolejnego noclegu  i zużycie 7mb danych nabiło nam spory rachunek  w PLAY. Dlatego upewniajcie się i ograniczajcie korzystanie z Internetu do zera poprzez sieć komórkową. Przynajmniej do czasu aż Albania wejdzie do Unii Europejskiej.
Zaczęliśmy podróż do centrum Durres, żeby znaleźć lokalizację naszego drugiego noclegu. Niestety bez rozmowy przez telefon byłoby to niemożliwe. Tak więc doszły kolejne złotówki.
Pokój był zlokalizowany w domu rodzinnym z miejscem na auto niedaleko głównego “deptaku” i stacji kolejowej. Domy w Albanii nie mają numeracji! Widnieją jedynie nazwy ulic, a ulice ciągną się czasem przez pół miasta.
Ilość zanieczyszczeń w Durres była przerażająca. Śmieci leżały wszędzie, wysypywały się z kontenerów, lub wręcz przeciwnie – leżały wszędzie tylko nie w kontenerach na śmieci. Podczas spaceru głównym deptakiem musieliśmy uważać, żeby nie wpaść do studzienki kanalizacyjnej, na marne szukać na albańskich ulicach pokryw od studzienek…

Chodziliśmy po Durres prawie godzinę i nigdzie nie widzieliśmy ani bankomatu, ani sklepu z informacją o tym, że można płacić kartą czy też euro, a na ladach w sklepach widzieliśmy głównie kalkulatory. Utrudnieniem była również bariera językowa… Mało kto mówi tu po angielsku. Wróciliśmy zatem pod dom i siedząc na schodku myśleliśmy co robić dalej.
Nagle podjeżdża czarny Passat na albańskich blachach, wysiada z niego dwóch chłopaków w tatuażach ubranych na czarno, a jeden z nich idzie w naszą stronę i pyta po polsku: “Michał?”. Patrzymy po sobie zdezorientowani, bo co to za jakaś absurdalna sytuacja. Skąd ten Albańczyk zna M.? “Cześć jestem Albi, wynajmujesz pokój u mojego brata.” Uffff… kamień spadł nam z serca! Cudnie! Zrobiło się jakoś przyjemniej, Albania już nie taka straszna, ktoś mówi do nas, mówi i to po polsku!!! Albi świetnie zna polski, a do tego na stałe pracuje i mieszka we Wrocławiu. Do Durres przyjechał tylko w odwiedziny do rodziców! Jak dobrze, że akurat w tym samym czasie, co my! Dowiedzieliśmy się, że w sklepach można bez większych problemów płacić euro, bo przeliczą i wydadzą resztę w lokalnej walucie. A bankomatów sporo nie ma, ale jeden jest na końcu drogi… podarowaliśmy sobie ponowne spacery i udaliśmy się prosto do restauracji, gdzie zjedliśmy, zapłaciliśmy w euro, a przemiły kelner wszystko ładnie na kartce rozpisał, na kalkulatorze przeliczył i wydał resztę w albańskich lekach, dzięki czemu mieliśmy gotówkę na zakupy w pobliskich sklepach.
Albania jest bardzo korzystna jeśli chodzi o wydatki. Wszystko jest o ok 40-50% tańsze.  Za dwie pizze, sałatkę z rukoli i dwa piwa zapłaciliśmy po przeliczeniu około 25zł.
W drodze powrotnej zajrzeliśmy na plażę, niestety ze względu na to, że Durres jest jednym z większych nadmorskich kurortów w Albanii, plaża nie wyglądała zachęcająco, chociaż było na niej bardzo dużo plażowiczów, być może nie mniej niż śmieci w czarnym piasku i w morzu.

Albania potrafiła nas zasmucić i zachwycić jednocześnie. To kraj pełen kontrastów, które w niektórych przypadkach stają się absurdami dla przeciętnego “Europejczyka”. Przykry jest widok żebrających kobiet i dzieci, zaraz przy granicy i na głównych skrzyżowaniach większych miast, przykry jest również widok inwalidów, którzy “rzucają” się pod nadjeżdżające auta, żeby tylko zatrzymać kierowców i wyżebrać parę leków. Równie zasmucający jest widok bezdomnych psów, które walczą o swoje terytorium, wychudzonych kotów i walających się ton śmieci po całej okolicy. Chyba chcąc zapewnić turystom nowobogackie warunki urlopowe, Albańczycy decydują się na misz masz architektoniczny, który jedyne co wnosi do miasta to wielki chaos! Jednak już następnego dnia im dalej jechaliśmy na południe tym szerzej otwieraliśmy oczy ze zdumienia…

Czytaj trzecią część z relacji z wyprawy…

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site uses User Verification plugin to reduce spam. See how your comment data is processed.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.